Wspomnienia z wakacji: szlakiem kamer

Artykuł
04.09.2015
5 min. czytania
Tekst

Zwiedzać Polskę można na wiele różnych sposobów. Niektórzy szczególnie cenią sobie wyprawy tematyczne: szlakiem bocianich gniazd, zamków krzyżackich, fortyfikacji czy drewnianej architektury sakralnej – pomysły można mnożyć. Ja dorzucę kolejny – z pozoru nieoczywisty. Proponuję wycieczkę szlakiem monitoringowych kamer. Zalety przyjęcia takiego klucza są niewątpliwe: jakikolwiek kierunek wybierzesz, gdziekolwiek się ruszysz, o każdej porze roku na pewno czeka Cię moc atrakcji. Wystarczy mieć szeroko otwarte oczy.

Od lat testuję tę metodę. Towarzyszący mi aparat fotograficzny kieruję nie tylko ku współpodróżującym, ciekawym widokom czy zabytkowym budynkom, ale też w stronę kamer monitorujących przestrzeń wokół i tablic informujących o ich obecności. Oko za oko, pstryk za pstryk. Takie małe skrzywienie zawodowe.

Uchwycenie atrakcyjnej kamery czy tablicy nie wszędzie jest równie proste. Zeszłe wakacje, spędzone na niemieckiej prowincji, okazały się dla mnie pod tym względem prawdziwym wyzwaniem. Wybór północno-wschodniej Polski pozwolił mi w tym roku powetować sobie germańską posuchę.

* * *

Zdarza mi się słyszeć, że osoby, którym nie podoba się wszechobecny nadzór, powinny wyprowadzić się razem ze swoimi fanaberiami do lasu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że głosiciele takich tez nieczęsto ruszają się za miasto. Las nie jest już dzisiaj przestrzenią wolną od kamer. Często – choćby w mediach – słychać o tym, że leśnicy dzięki fotopułapkom obserwują zwierzęta w naturalnym środowisku lub próbują walczyć ze złodziejami drewna czy ludźmi pozbywającymi się nielegalnie śmieci. Rzadziej wspomina się o tym, że nadzorem objęte są najczęściej osoby, dla których las jest miejscem odpoczynku i rekreacji. A przecież najwięcej tabliczek ostrzegających przed kamerami można zobaczyć właśnie na turystycznych szlakach.

Suwalszczyzna. Kilometry dróg wprost wymarzonych na rower. Przemierzając trasy wijące się wokół jezior i lasów, wyłapuję wzrokiem dziesiątki tabliczek informujących o monitoringu… i raptem dwie toalety (a to i tak chyba imponujący wynik). Większość tabliczek to pewnie straszaki, same kamery znacznie trudniej wypatrzyć. Tylko czy mijający mnie rowerzyści w ogóle zwracają na to uwagę? Czy ci wszyscy, którzy w upale regularnie uzupełniają płyny, za potrzebą – jak zawsze – skręcają po prostu za drzewo? Niestety, świadomość tego, jakie monitoringowe „kawałki” krążą po sieci, skłania raczej do testowania wytrzymałości pęcherza i dalszego pedałowania bez przystanków. Zwłaszcza jak się jest kobietą (tak, panowie, wy macie łatwiej).

Przystanek PKS. Na masywnej konstrukcji wiaty słupski przewoźnik chwali się wieloletnim zaufaniem klientów. I pięknie się im rewanżuje: w potencjalnych podróżnych wymierza kilka fantazyjnie podwieszonych kamer. W końcu potencjalny klient może się okazać jak najbardziej realnym wandalem lub opojem, który wykorzysta walory architektoniczne wiaty, by w ukryciu załatwić swoje potrzeby fizjologiczne (toalet znowu nie ma w zasięgu wzroku). Trudno powiedzieć, czy kamery chroniące dobra przewoźnika przypadły klientom do gustu. Kandydatów na podróżujących brak.

Budka z lodami pod ochroną monitoringu. W barze serwującym ryby szklane oczy łypią w każdym rogu. Podobnie na tarasie pensjonatu nad jeziorem. Nawet mężczyzna sprzedający kwiaty przed kościołem ma swoją małą kamerę. I właściwie nikt się temu nie dziwi. Jeszcze całkiem niedawno mało komu marzyły się zestawy do monitoringu – lub chociaż zgrabne atrapy – prawie za grosze. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak małe biznesy mogły radzić sobie bez nadzorczych gadżetów. Gdyby ktoś zapadł w sen 20 lat temu i obudził się teraz, byłby zapewne nieco zaskoczony. Co by sobie pomyślał? Pewnie to, że musimy żyć w bardzo niebezpiecznych czasach. Że trudno mieć dzisiaj do ludzi zaufanie, bo powszechnie kradną, niszczą i wykorzystują każdą okazję, by z kogoś zrobić frajera. Czy naprawdę tak wygląda nasza rzeczywistość? A może daliśmy to sobie wmówić? Albo po prostu bezrefleksyjnie małpujemy innych?

Maleńka miejscowość ukryta wśród jezior, a w niej niewielki sklep ze wszystkim i z niczym. Hasło na tablicy przed wejściem do sklepu rzuca się w oczy i intryguje: „Monitoring porodówek”. Reklama kusi właścicieli krów możliwością obserwacji swoich obór nawet na smartfonie. W nieziemskim upale odczuwam powiew nowoczesności. Tylko czy to rozwiązanie ma więcej sensu niż setki kamer, które widzę wokół siebie każdego dnia? Być może mniej ingeruje w prywatność przypadkowych ludzi. Ale co na to krowy?

Małgorzata Szumańska

Polecamy:

Fundacja Panoptykon: Życie wśród kamer. Przewodnik

Newsletter

Otrzymuj informacje o działalności Fundacji

Administratorem twoich danych jest Fundacja Panoptykon. Więcej informacji o tym, jak przetwarzamy dane osób subskrybujących newsletter, znajdziesz w naszej Polityce prywatności.