Szymielewicz o nowym prawie medialnym i konsekwencjach kontrolowania treści w Internecie

Artykuł
15.03.2011
4 min. czytania
Tekst

Parlament już przyjął, a senat właśnie się zastanawia nad pilnym projektem rządowym, zmieniającym ustawę o radiofonii i telewizji. Chodzi o kontrowersyjną próbę uregulowania tzw. nielinearnych usług audiowizualnych, czyli materiału video, który klient sam wybiera (kupuje) i ogląda w dowolnym czasie (“na żądanie”), z zasady przez Internet. Te usługi – popularnie nazywane telewizją internetową – były do tej pory wolne od nadzoru KRRiT i narzucanych przez państwo ograniczeń, takich jak zakaz emitowania nieetycznej reklamy czy promowania mowy nienawiści. Ten stan ma się dość zasadniczo zmienić.

Rząd zaproponował takie samo traktowanie (obowiązek rejestracji, minimalne standardy emitowanych dla treści) usług linearnych, czyli klasycznego, ciągłego programu telewizyjnego, i nielinearnych – zindywidualizowanej oferty, z której można korzystać w dowolnym czasie. W wypadku usług nielinearnych klient po prostu wybiera z katalogu dostawcy to, co go interesuje, zamawia, płaci i ogląda. Rząd najwyraźniej uznał, że skoro te dwa rodzaje usług są dostarczane przez profesjonalistów i w zasadzie mogą nie różnić się co do “zawartości” (te same filmy, programy, a nawet reklamy), powinny podlegać analogicznym ograniczeniom i kontroli ze strony KRRiT. Taka logika nie uwzględnia jednak fundamentalnej różnicy pomiędzy tradycyjną telewizją a Internetem.

Te dwa media różni w zasadzie wszystko. Nie tylko to, że w Internecie odbiorca usług audiowizualnych sam komponuje swój „program telewizyjny” – sam selekcjonuje treści i nie można go przymusić do oglądania materiału, który KRRiT czy inny autorytet uzna za odpowiednio wartościowy. Także w tym, że bariera wejścia do Internetu w charakterze profesjonalnego dostawcy treści audiowizualnych jest nieporównanie mniejsza, niż w przypadku produkcji telewizyjnej. Dla pokazania skali: według ostatnich danych użytkownicy serwisu You Tube w ciągu minuty dostarczają 35 godzin nowego materiału video. Oczywiście, tylko pewien ułamek powstaje w ramach działalności gospodarczej (czyli z nastawieniem na zysk) – a tylko taki materiał ma być objęty nowymi przepisami. Wiemy też, że KRRiT nie skontroluje serwisu You Tube, ponieważ tylko „polski Internet” będzie w zasięgu jej jurysdykcji. Jednak wciąż nie znamy odpowiedzi na najważniejsze pytanie: jak KRRiT miałaby oddzielić to, co regulowane, od tego, co wolne – czyli z morza materiału audiowizualnego przepływającego przez polską sieć wyłapać materiał publikowany na polskich serwisach w celach komercyjnych?

Najbardziej logicznym – i prawdopodobnie jedynym skutecznym – sposobem byłoby skontrolowanie całej produkcji audiowizualnej w polskim Internecie, w tym amatorskiej. To z kolei, ze względu na specyfikę sieci i ilość materiału do skontrolowania, musiałoby doprowadzić do filtrowania ruchu, czyli kontrolowania zawartości przesyłanych przez Internet pakietów i naruszenia zasady neutralności sieci. Nawet jeśli można przypuszczać, że nie całkiem o ten efekt rządowi chodziło, do takiej sytuacji mogą doprowadzić nieprecyzyjne przepisy i próba poddania wszelkich profesjonalnych treści audiowizualnych w Internecie kontroli KRRiTV. To chyba zbyt wysoka cena za przymuszenie ich dostawców do promowania europejskich audycji czy eliminowania mowy nienawiści i nieetycznych reklam.

Fundamentalną kwestią w tym sporze jest to, czy państwo w ogóle powinno nakładać na dostawców treści audiowizualnych w Internecie takie same ograniczenia, jakie z różnym skutkiem próbuje nałożyć na producentów telewizyjnych. Abstrahując od zasadniczego ryzyka stworzenia nieskutecznych i łatwych do ominięcia przepisów, warto zadać pytanie „po co”? Czy kontrola jakości treści dostępnych w sieci nie może dokonywać się poprzez inne mechanizmy? Jeśli naszym celem jest zagwarantowanie minimalnej jakości usług audiowizualnych na żądanie i wyeliminowanie z tego rynku treści nielegalnych (np. promujących faszyzm czy pornografii dziecięcej), są inne sposoby. Jednocześnie trudno sobie wyobrazić, jak z tym wyzwaniem miałby sobie poradzić organ taki jak KRRiT, nawet wyposażony w infrastrukturę filtrującą ruch w Internecie.

Zamiast ryzykownego eksperymentu z kontrolą administracyjną, mogłoby wystarczyć połączenie kilku sprawdzonych metod: jasnych reguł prawnych w zakresie odpowiedzialności pośredników za treść (tj. kto i jak odpowiada za wyemitowanie nielegalnych treści), samoregulacji (która dobrze się sprawdza m.in. w branży reklamowej) i prostych zasad rynkowej konkurencji. Pomysł na koncesjonowanie i administracyjną kontrolę treści bynajmniej nie pochodzi też od Unii Europejskiej. Potrzeba nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji faktycznie wynikła z obowiązku wdrożenia tzw. dyrektywy audiowizualnej (2010/13/WE). Ta sama dyrektywa stwierdza jednak wyraźnie, że państwa nie mają obowiązku wprowadzania „nowych systemów koncesjonowania lub administracyjnego zatwierdzania jakiegokolwiek rodzaju usług medialnych”. Celem dyrektywy jest raczej otwieranie rynku i eliminowanie barier dla przedsiębiorczości internetowej, a nie trzymanie jej pod obcasem organów administracyjnych. O rzeczywiste cele nowego prawa medialnego musimy więc zapytać własny rząd.

Katarzyna Szymielewicz

Tekst ukazał się w Liberte!: Dlaczego rząd chce kontrolować media internetowe?

Newsletter

Otrzymuj informacje o działalności Fundacji

Administratorem twoich danych jest Fundacja Panoptykon. Więcej informacji o tym, jak przetwarzamy dane osób subskrybujących newsletter, znajdziesz w naszej Polityce prywatności.