Koniec niewinności: USA dyskutują o regulacji platform internetowych

Artykuł
09.09.2018
5 min. czytania
Tekst
Image
Facebook. CC0 Public domain via Pixabay

Przed komisją ds. służb specjalnych w Senacie USA trwają przesłuchania szefów technologicznych korporacji: Twittera i Facebooka.  Pytanie nie brzmi już, czy czeka je regulacyjna zmiana, ale jaka ona będzie.

Cieplarniany regulacyjny klimat, w którym firmy technologiczne ewoluowały z garażowych start-upów w informacyjne imperia, ewidentnie się ochładza. W Europie pierwsze przymrozki nadeszły wraz z RODO – rozporządzeniem o ochronie danych osobowych, które takie same standardy przewiduje dla firm zarejestrowanych w Europie i na innych kontynentach. Mimo że w ustawieniach prywatności Google i Facebooka pojawiły się dodatkowe „kontrolki”, ich model biznesowy – oparty na komercjalizacji danych – nie drgnął w posadach. Wiele wskazuje jednak na to, że prawdziwa zmiana dla internetowych gigantów nadejdzie za sprawą amerykańskiej regulacji.

Facebook i Twitter przed Senatem USA

Przed komisją ds. służb specjalnych w Senacie USA trwają przesłuchania szefów technologicznych korporacji, wywołane doniesieniami o rzekomym wpływie rosyjskich służb na informacje propagowane w mediach społecznościach w czasie kampanii prezydenckiej. 5 września Jack Dorsey (Twitter) i Sheryl Sandberg (Facebook) z niesłabnącą pewnością siebie bronili wartości, na których opiera się wizerunek obu firm, jednocześnie przyznając, że pewne rzeczy muszą się zmienić. Pytanie nie brzmi już, czy czeka je regulacyjna zmiana, tylko jaka ona będzie i jak mocno odbije się na ich modelu biznesowym.

Zanim w Senacie pojawiła się zręczniejsza w politycznej grze Sheryl Sandberg, Mark Zuckerberg zdążył przyznać, że jego firma robi w biznesie reklamowym („we run ads”). Cała reszta jest kompromisem wobec użytkowników, których jakoś trzeba zwabić, by klikali i wydawali pieniądze. Tej części prawdy o Facebooku w Senacie USA nie trzeba zresztą ukrywać: politycy nie mają problemu z tym, że biznes monetyzuje ludzkie dane i uwagę. Niewygodna dla firm technologicznych rozmowa nie zasadza się na ochronie prywatności, ale na konstatacji, że ich platformy stały się mediami, nad którymi żaden regulator nie ma kontroli.

Platformy internetowe nie oddadzą władzy tak łatwo

Pretekstem do przesłuchań przed senacką komisją ds. służb specjalnych są poszlaki łączące to, co się działo w wojnie informacyjnej, toczonej przez sztaby Hillary Clinton i Donalda Trumpa, z działaniami rosyjskich służb i kontrolowanych przez Rosjan botów. Nikt dziś nie jest w stanie z całą pewnością stwierdzić, że bez tej ingerencji wynik wyborów byłby inny. Nie dowiemy się, czy na decyzje amerykańskich wyborców podziałały fake newsy (zniechęcające do głosowania na „skorumpowaną” Clinton), czy przyciągnęła ich autentyczna charyzma przeciwnika albo precyzyjnie targetowany przekaz bazujący na ich psychologicznych profilach. O technikach wpływania na opinie publiczne i mikrotargetowania przekazu (także politycznego) w mediach społecznościowych wiemy jednak dość dużo, by tej broni nie bagatelizować.

Z dyskusji w Senacie przebija się przekonanie, że firmy technologiczne same nie rozwiążą problemu, który wyhodowały. Tę tezę można postawić jeszcze mocniej: ci, którzy przez ostatnie 15 lat tak dużo zainwestowali we władzę nad informacją i właśnie wchodzą w etap „odcinania kuponów”, z własnej inicjatywy tej władzy sobie nie ograniczą. Mówimy przecież o globalnych imperiach informacyjnych, które zaczynają wodzić na postronku tradycyjne media. Tocząca się od kilku lat w Brukseli dyskusja o samoregulacji platform internetowych (w kontekście walki z mową nienawiści, a ostatnio także przeciwdziałania dezinformacji) unaocznia tylko niemoc instytucji europejskich i władzę, jaką organy publiczne de facto przekazały w prywatne ręce. Czy z tej drogi można jeszcze zawrócić?

Lobbyści z Doliny Krzemowej muszą podjąć rozmowę

Platformy internetowe dobrze rozumieją, że moment, w którym uznają swój wpływ na treści, jakie czyta i ogląda ich globalna publiczność, to początek końca modelu biznesowego, dzięki któremu były w stanie rozwinąć się na taką skalę. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że te firmy są – jak same siebie określają – platformami, na których własnoręcznie budujemy swoje informacyjne światy. To my decydujemy, jaką treścią i z kim się dzielimy. Sami wybieramy, w co klikamy. Sami lajkujemy i szerujemy... Cóż, o ile Twitter może się jeszcze bronić prostą konstrukcją strumienia informacji, o tyle Facebook musi już przyznać, że najistotniejsze decyzje redakcyjne podejmują tam algorytmy. To one decydują, co i dla kogo jest widoczne. To one też sugerują moderatorom, co z platformy powinno zniknąć (a jeśli już zniknie, trudno o odwołanie).

Zupełnym minimum, którego regulatorzy już żądają od platform internetowych, jest zwiększenie przejrzystości ich funkcjonowania. Które treści są sponsorowane? Dlaczego widzimy te, a nie inne informacje? Jak został zbudowany nasz profil marketingowy? Po wyprzedzających ruchach samych firm widać, że ten postulat traktują dość poważnie (np. Facebook pozwala sprawdzić, dlaczego widzimy konkretny post lub reklamę w strumieniu aktualności). Jednak sprawy zaszły na tyle daleko, że samo wyłożenie kart na stół może nie wystarczyć. W amerykańskiej dyskusji zarysował się już kolejny wątek, który uderza w podstawę funkcjonowania platform: ich odpowiedzialności za treść, która ostatecznie wyświetla się na ekranie. Trudno przewidzieć, dokąd ta rozmowa może doprowadzić, ale jedno wydaje się pewne: takiego zagrożenia lobbyści z Doliny Krzemowej nie mogą zignorować, więc przynajmniej będą rozmawiać.

Katarzyna Szymielewicz

Tekst ukazał się w cyfrowym wydaniu Tygodnika Polityka.

Wspieraj naszą walkę o wolność i prywatność! Wpłać darowiznę na konto Fundacji Panoptykon.

Newsletter

Otrzymuj informacje o działalności Fundacji

Administratorem twoich danych jest Fundacja Panoptykon. Więcej informacji o tym, jak przetwarzamy dane osób subskrybujących newsletter, znajdziesz w naszej Polityce prywatności.